Re: Rozwod czy separacja - moja odpowiedz.
Tek de Cart napisał(a):
Czyli w zasadzie i tak nie ma szans się poznać nawet mieszkając razem przed ślubem, współżyjąc itd. Bo ludzie się zmieniają, czasem po parę lat potrafią udawać itd
Z faktu, że nie da się całkowicie wyeliminować ryzyka jeszcze nie wynika, że "nie ma szans się poznać". Owszem, szanse istnieją, na dodatek wzrastają wraz z upływem czasu. Jednak nie ma gwarancji, że kogoś poznamy na tyle, by całkowicie uniknąć zagrożeń.
Krysia napisał(a):
Siebie testować i owszem, żeby mieć świadomość swoich słabości. I też nie po to, żeby je skrzętnie ukrywać, czy użalać się nad sobą, jaki oto ja jestem słaby/słaba, ale żeby: zabrać się do pracy nad sobą. NAD SOBĄ...
Problem polega na tym, że związek się składa z dwóch osób i wpływ na decyzje tej drugiej osoby mamy bardzo ograniczony. Jaka by ta miłość nie była.
Możesz sobie pracować nad sobą milion lat, ale jak twój małżonek (tak jak wspomniana przez Hadesa narzeczona) postanowi pewnego dnia wyjść po zapałki i nigdy nie wrócić, to możesz sobie tę pracę w buty wsadzić.
Hades napisał(a):
Wiem po sobie bo o mały włos nie wylądowałem w małżeństwie którego raczej bym nie przetrwał, przez właśnie niedoskonały wybór kierowany egoizmem i pokusą. Mi się udało, bo wbrew mojej woli głupca - zostawiła mnie tuż przed planowanym już ślubem. I kiedyś mamrałem że to poracha i łaziłem jak ta "łajza", załamany przez lata - teraz widzę to jako błogosławieństwo.
I na tym właśnie polega absurd katolicyzmu. Nie zdążyłeś wziąć ślubu - ufff, wszystko cacy, ominęła cię tragedia bycia z kimś nieodpowiednim, możesz teraz poszukać właściwej osoby.
Zdążyłeś wziąć ślub - no to przegwizdane.
Gdyby cię narzeczona zostawiła miesiąc po ślubie, odebrałbyś całą tę historię tak samo. Bolałoby tak samo. Ale zgodnie z wiarą katolicką byłbyś już na zawsze "uwalony" jako małżonek niewiernej i nie mógłbyś z czystym sumieniem poszukać sobie nikogo wartościowego.
Jaki masz wpływ na to, czy cię wiarołomna małżonka zostawi przed czy po ślubie? Żaden. Lub znikomy. A ten fakt może zaważyć na całym twoim dalszym życiu. Bo jeśli po ślubie - to mogiła, już zmarnowane.
Cytuj:
Są pewne konsekwencje za popełnione błędy które trzeba wziąć na klatę.
Powinny być jeszcze współmierne do błędów.
Tymczasem w katolicyzmie uwalony na resztę życia jest zarówno ten małżonek, co porzucił i odszedł, jak i ten, co został porzucony. A przecież błędem porzuconego bywa czasami tylko to, że się zakochał w niewłaściwej osobie.
Owszem, porzucani nie są nigdy bez wpływu na jakość związku, ale decyzja o porzuceniu nie należy do nich - czemu zatem są karani jednakowo? Katolicki walec zrównuje wszystkich, a potem histeria, że ludzie odchodzą od Kościoła. Nic dziwnego, skoro się złodzieja sadza obok okradzionego i mówi im, że dostają taki sam wyrok. Każdy normalny człowiek w tym momencie wstaje i wychodzi, bo nie znosi, jak się z niego robi idiotę.
Derayes napisał(a):
Kto Ci powiedział że za rozwód nie ma rozgrzeszenia, chodzi o to czy potem będziesz z kims innym, bo jesli dzielnie wytrwasz w samotnosci to będziesz rozgrzeszony.
A co jest grzesznego w samym rozwodzie tak w ogóle?
I dlaczego porzucony małżonek ma zakaz wiązania się z kimkolwiek innym - skoro to nie on kogoś zawiódł, tylko jego zawiedziono?
Dziwicie się, że ludzie mówią do księży "bawcie się tak sami"?
Spójrz na historię Hadesa, wywinął się tylko dlatego, że panienka miała fantazję odejść PRZED ślubem a nie PO. Gdyby się rozmyśliła trochę później - miałby już do śmierci przefikane. A tak to mógł sobie poszukać kogoś poważniejszego. Czym się różni jednak od innego gościa, w identycznej sytuacji, którego panienka miała fantazję zostawić PO ślubie? W czym jest od takiej osoby lepszy? Czy osoba porzucona po przysiędze, której sama nie złamała, jest bardziej winna od osoby porzuconej przed przysięgą?
art33 napisał(a):
Rozwód - separacja ?
Nie bardzo łapię koncepcję drugiego rozwiązania ?
Chyba że tylko motywowane religijnie innego sensu nie widzę.
Podtrzymywanie fikcji jak dla mnie. Separacja może być stanem przejściowym do pogodzenia się lub rozwodu. Nigdy czymś, co trwa 25 lat, żeby tylko "nie było rozwodu".
Z tym, że wtedy ten rozwód tak naprawdę już dawno nastąpił, tylko ludzie nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Zalecanie separacji przez Kościół to takie zamykanie oczu i uszu z okrzykiem "bla bla nic nie słyszę".
Ktoś to kiedyś porównał do sytuacji, gdy mówisz dziecku "twój chomiczek umarł, ale możesz go zatrzymać".