Tilia
Milczek
Dołączył(a): Śr lip 20, 2016 4:16 pm Posty: 18
Płeć: kobieta
wyznanie: nie chcę podawać
|
Brak potrzeby bliskości
Witajcie. Zacznę może od tego, że nie wiem czy piszę tu bo oczekuję pomocy, czy raczej tylko po to, żeby wyrzucić z siebie choć część emocji jakie towarzyszą mi od kilku lat. Mój problem leży w relacji małżeńskiej, którą aktualnie trudno nazwać relacją. Nie wchodząc w szczegóły: mamy małe dzieci, których pojawienie się totalnie przewróciło do góry nogami nasza spokojna i ułożona codzienność. Szczególnie ja ciężko przeżyłam pojawienie się, jakby nie patrzeć, wyczekiwanego pierwszego dziecka. Miałam stany lekowe, panicznie bałam się zostać z dzieckiem sama, mąż dużo pracował. Początkowo starał się mnie zrozumieć i pomoc, ale mysle, ze do tej pory nie zdaje sobie sprawy jak trudny psychicznie to był dla mnie czas. Z perspektywy czasu mogę podejrzewać ze była to depresja poporodowa. Wyraźna ulgę odczułam dopiero około 1.5 roku po porodzie, byłam już wtedy w kolejnej ciąży. Łudziłam się, ze z drugim dzieckiem będzie mi łatwiej, w końcu mam już pewne doświadczenie a do tego mogłam liczyć na pomoc znajomej (w godzinach, gdy mąż pracował) przy starszym dziecku przez pierwsze tygodnie po urodzeniu drugiego dziecka. Mimo pomocy i mojego przygotowania sytuacja częściowo się powtórzyła. Gdy miałam przy sobie pomoc wciąż myślałam o lęku jaki mnie ogarnie, gdyż zostanę sama z dziećmi, a gdy faktycznie już to następowało - płakałam, czułam ze sobie nie radzę, nie miałam w sobie tego, co nazywa się instynktem macierzyńskim. Załamywała mnie codzienna rutyna, hormony i notoryczne zmęczenie robiły swoje, czułam jakby ten stan miał nigdy się nie zmienić. To było prawdziwie wyniszczające i przerażajace uczucie. Mimo wszystko wydawać by się mogło ze w tej kwestii jakos sobie sama poradziłam. Ale w tym samym czasie moje małżeństwo zaczęło się totalnie rozpadać. Najpierw, tuż po 1. porodzie, kiedy byłam w dramatycznej kondycji psychicznej, mąż starał się dużo pomagać, wspierać mnie, ale ja nie mogłam wrócić do siebie. Odtrącalam go, unikałam jakiejkolwiek bliskości, w końcu padły słowa, które wypomina mi do dziś. Trwało to długo, miesiącami. Mąż wspominał o wspólnej terapii, ale ja nie chciałam żeby w naszych problemach uczestniczyły osoby trzecie. Myślałam, ze jakiś samo przejdzie wraz tym, jak dzieci podrosną, a my odzyskamy trochę swoje życie. Niestety, w międzyczasie wydarzyły się rzeczy, które dodatkowo wpłynęły na nasze oddalenie się, na to, ze obydwoje się bardzo zmieniliśmy, czasem mam wrażenie ze ten związek jest nie do odbudowania. Chociaż tak naprawdę on nie nadaje się do odbudowania a do zbudowania na nowo.. na pewno nie ułatwia tego fakt, ze jest mi trudno wyjść z jakakolwiek inicjatywa, trudno mi rozmawiać o własnych uczuciach i potrzebach. Stałam się zimna jak lód, trochę po to, by uchronić siebie przed zranieniem. Ale to działa jak bron obosieczna, bo z jednej strony ten chłód mnie uodparnia, z z drugiej czasem jednak tęsknie za tym, by mieć przy sobie kogoś, kto mnie szanuje, kocha i kogo interesuję i z wzajemnością. Czy to, ze teraz jestem zupełnie zamknięta na chęć okazywania uczuć i bliskości ma szansę się kiedykolwiek zmienić? Czy ktoś z Was przeżywał kiedyś tak diametralna zmianę, ze kiedyś bardzo potrzebował bliskości, a w wyniku różnych sytuacji zupełnie tracił te potrzebę?
|
Viridiana
Gaduła
Dołączył(a): Pt wrz 14, 2018 8:41 pm Posty: 787
Płeć: kobieta
wyznanie: katolik
|
Re: Brak potrzeby bliskości
Nie mam doświadczenia w tych sprawach, ale myślę, że dobrym rozwiązaniem byłoby to, które proponował ci mąż - wspólna terapia. To, co pisze YZ, to też dobry pomysł jak sądzę.
|