Re: Samotność to największe przekleństwo
Ja także uważam, że istnieją o wiele grosze nieszczęścia, niż owa samotność, chociażby ciężka choroba. Wówczas co komu po dzieciach i żonie/mężu, jak w cierpieniu przeważnie jest sam. Oczywiście, że wtedy łatwiej, bo są słowa otuchy, być może wspólna modlitwa, serdeczny uśmiech, odwiedziny w szpitalu itd. Jednak wracając do głównego wątku...
Trzeba pamiętać, że jest też powołanie do samotności. Wiele osób, które spotkałem na swojej drodze życiowej widzi tylko "dwa rozwiązania" na to ziemskie życie: ksiądz/siostra zakonna albo ojciec/mąż/żona/matka... A doskonale wiemy, że przecież tak nie jest. Podobno nikt tak naprawdę nie jest samotny, bo zawsze jest Anioł Stróż i Trzy Osoby Boskie
Wiadomo, że każda sytuacja jest inna i niektórym smutno i zwyczajnie ciężko samemu iść przez życie. Ja według moich znajomych jestem mistrzem w niewidzeniu, że podobam się kobietom (czyli nie rozpoznaję tych tzw. "sygnałów"). Bo co rusz ktoś tam mi wypomni, że czemu nie umówiłem się z tą czy tamtą... No tak, ale ja wtedy odpowiadam (zgodnie z prawdą zresztą), że skąd miałem wiedzieć, że ta dziewczyna/kobieta tego oczekiwała ode mnie.
Miałem dziewczynę w gimnazjum i liceum, ale to były jakieś bardzo krótkie epizody. Po prostu jestem chyba nieśmiały, albo już przywykłem do bycia "samemu". Nigdy nic poważnego nie stworzyłem, choć jak przeanalizuję tak moje życie (32 lata), to są faktycznie takie osoby, które istotnie chciały czegoś więcej niż przysłowiowe "cześć" i "jak leci?". No, ale... Teraz (po opuszczeniu zakonu) "zjawisko swatania" mnie niejako na nowo przybrało na sile. I tak począwszy od sąsiadki, która "ma dla mnie dziewczyną" (bo też jej siostrzenica była w zakonie i jest w moim wieku) po bliskiego kolegę, który zna tyle "samotnych i fajnych dziewczyn" ze wspólnoty, do której należy, że napomina o tym nader często.
Tylko czy to, że ktoś jest katolikiem/katoliczką lub ma podobny światopogląd od razu gwarantuje udany związek i szczęście? Śmiem w to wątpić. Mam wiele niczym niepotwierdzonych teorii dlaczego wciąż jestem "sam". Pozwolę się nimi podzielić:
1) Niedojrzałość emocjonalna. Może to właśnie to... (jakkolwiek to brzmi). Choć w zakonie miałem wszelkie możliwe badania psychologiczne pod każdym kątem i wszystko było w porządku, to może akurat w jakimś momencie życia czegoś nie przepracowałem i takie są "skutki". To tylko takie teoretyzowanie rzecz jasna.
2) Nieśmiałość. Tu jest chyba bardzo wiele na rzeczy. Na dziś jakoś nie wyobrażam sobie siebie zapraszającego dziewczynę/kobietę na kawę/herbatę. Może to kwestia wieku, przyzwyczajenia? Pojęcia nie mam.
3) Egoizm - bo może dobrze mi jest jak jest...? Też biorę to pod uwagę. Tworząc z kimś związek trzeba swoje "ja" głęboko w kieszeń schować. Liczyć się z jakąś dyspozycyjnością, z tym, że trzeba będzie z wielu rzeczy zrezygnować i dopasować do tej drugiej połówki... To też taka hipoteza. W zakonie byłem uważany za wspólnoto-twórczego, choć przyznam szczerze, że wielokrotnie wolałem zamiast wspólnej rekreacji ze współbraćmi pojechać gdzieś samemu rowerem.
Może po prostu mam naturę samotnika i wtedy żadne swatanie i dobieranie kobiet na zasadzie tej samej wiary i praktyki nie ma sensu. Albo zwyczajnie już się boję i jednocześnie mi się nie chce w coś angażować, jak mam przysłowiowy w miarę święty spokój...